UWAGA! Obecna zawartość serwisu jest testowa - strona jest w trakcie tworzenia.
24.04.2024 środa 15:29 
2016.08.24

O starych i nowych to rozważania...

Przygotowując się do kolejnego wyjazdu do Szkocji, w ramach którego planuję odwiedziny w kilku nowych destylarniach, lub destylarniach w budowie, robiąc cały research z tym związany, nachodzą mnie różne przemyślenia, ciekawe – moim zdaniem – refleksje. Planowałem o nich wszystkich napisać już po powrocie, ale pomyślałem sobie, że przygotuję sobie grunt, pobudzę apetyt czytelników. Choć tak naprawdę chodzi o pretekst, by te przemyślenia spisać na gorąco i w ten sposób pokazać środkowego palca starczej amnezji. Innymi słowy, jeśli ich nie spiszę, to zapomnę co sobie wykoncypowałem. A dla siebie samego nie będę pisał – co to za publika?

Okazuje się bowiem, że w Szkocji powstają albo molochy destylarniane, które natychmiast wskakują do czołówki zakładów o największej wydajności , albo zakłady tak małe, że Edradour przy nich wyrasta na giganta. Roseisle (Diageo), Ailsa Bay (William Grant & Sons) i Dalmunach (Pernod Ricard) to trzy nowe destylarnie, od razu w pierwszej dziesiątce zakładów o największej wydajności. Na drugim końcu tej listy znajdują się (rozpoczynając od ostatniego miejsca wg Malt Whisky Yearbook 2016) Abhainn Dearg, Strathearn, Daftmill, Eden Mill, Glasgow, Ballindalloch, Wolfburn, a dopiero przed nią Edradour, tradycyjnie określana mianem najmniejszej destylarni whisky w Szkocji. Niewiele wyżej na tej liście znajdują się (znowu od najmniejszej) Harris, Ardnamurchan, Annandale i Kingsbarns.

Naturalnym jest, że nowo zakładane destylarnie okupować będą koniec listy. Jeśli dobrze przyjrzeć się historii znanych od lat i uznanych destylarni, również Macallan i Glenlivet (także z pierwszej dziesiątki aktualnie największych) zaczynały jako małe zakładziki z jedną parą niewielkich alembików. Z czasem rozrosły się do dzisiejszych rozmiarów, ale miały na to bez mała dwa stulecia. Zasadnicze pytanie brzmi – jak nowe destylarnie przetrwają okres dekoniunktury, który prędzej czy później zaciągnie czarnymi chmurami błękitne dziś niebo nad szkockim przemysłem gorzelniczym. A że tak się stanie, nie ma najmniejszej wątpliwości.

Od momentu uchwalenia ustawy z 1823 roku, w gruncie rzeczy legalizującej produkcję whisky w Szkocji, tamtejszym gorzelnikom szło z górki, potem pod górkę, znowu z górki, po czym natychmiast znowu bardzo stromo pod górkę. I tak jest do dzisiaj. Akurat przechodzimy okres szalonego „z górki”, kiedy wydawać się może, że każda ilość butelek opatrzonych na etykiecie magicznym hasłem „Scotch whisky” sprzeda się czasem niemal na pniu. Szczególnie jeśli na tej samej etykiecie znajdzie się jakaś nośna marka – powiedzmy, Macallan, Ardbeg czy Highland Park. Niezależnie od jakości tego, co w środku. A ta jakość… Gdzieś na początku bieżącego stulecia ktoś mądry powiedział mi, że za dziesięć lat nie będę chciał pić tego, co właśnie robią w Macallan. Minęło dziesięć lat, i więcej. I nie chcę. Profeta, cholera, z prowincjonalnego Dufftown…

Jeśli prześledzić historię, to widać wyraźnie – najpierw pojawiła się wolność, wreszcie można było pędzić legalnie, nie trzeba było się ukrywać, kombinować, wzajemnie ostrzegać. Od 1823 do końca lat dwudziestych XIX wieku założono – a właściwie zalegalizowano – co najmniej 216 destylarni. Tak, dwa razy więcej niż jest obecnie funkcjonujących szkockich gorzelni. Wśród nich znalazły się znane do dziś Pulteney, Glendronach czy Aberlour, żeby wymienić tylko trzy. Kto jednak pamięta o destylarniach Taymount, Badarrach czy Ecclefechan? Nikt? No właśnie. Dość szybko okazało się, że nie wystarczy młodzieńczy zapał i nadmiar jęczmienia na polach. Małe zakładziki w Highlands padały jak muchy, czasami już kilka lat po założeniu, a ich właściciele jeszcze przez długie lata spłacali długi związane z opłatami licencyjnymi.

Kolejnym okresem ogromnego boomu w przemyśle gorzelniczym była druga połowa XIX wieku. Pojawił się wtedy popyt na szkocką whisky na niespotykaną dotąd skalę, wynikający głównie z braku koniaku i brandy. Filoksera winiec zrobiła swoje we francuskich winnicach, brandy zabrakło, trzeba było szukać alternatywy, a tu jak raz wynaleziono kolumnę rektyfikacyjną i zaczęto na potęgę produkować niedrogą whisky. No i znowu cała Szkocja buduje swoje destylarnie – tylko w trzech ostatnich dekadach XIX wieku powstało co najmniej 58 wytwórni szkockiej whisky. Tym razem również da się wymienić takie destylarnie, które dotrwały do dziś (Balvenie, Craigellachie, Inchgower), jak i nazwy, których chyba już dziś nikt z destylarniami nie skojarzy (Gerston, Bellefield, Ardgowan). I znowu – nie trzeba było długo czekać aż nadmuchany sztucznie balon pęknie i zostawi niejednego z ręką w nieprzyjemnym naczyniu. Zakłady budowane i modernizowane na kredyt, z nadzieją na ogromne zyski w przyszłości, budowane ponad wszelkie granice zdrowego rozsądku zapasy, wyścig o rynki zbytu, również za pomocą niskich cen – a jak wiadomo, za niską ceną niechybnie kroczy niska jakość – to musiało się skończyć, z hukiem się zawalić. Wystarczył upadek firmy braci Pattisonów, którzy wydawali zdecydowanie więcej niż mieli – w tym na dmuchany marketing i swoje własne wystawne życie – jeden przekręt finansowy podpierali drugim, stary kredyt finansowali nowym, jednocześnie posyłając naiwnym klientom niskiej jakości produkt. Ich bankructwo pociągnęło za spust rewolweru wycelowanego w sam środek w gruncie rzeczy pustego balonu – szkocki przemysł gorzelniczy nie podniósł się przez ponad pół wieku. W pierwszej dekadzie XX wieku, na przykład, powstała tylko jedna destylarnia. Rozsławiona w filmie „Whisky dla aniołów” (2012) destylarnia Malt Mill (1908) to jednak przypadek szczególny, o którym może przy innej okazji. W drugiej dekadzie nie powstała ani jedna destylarnia. Trudno się jednak dziwić – początek XX wieku to szczególne „pod górkę” szkockiego przemysłu gorzelniczego. Najpierw I wojna światowa i związane z nią ograniczenia, potem prohibicja w USA, kryzy światowy, wreszcie II wojna światowa. Nic dziwnego, ludzkość miała wówczas inne problemy na głowie.

Przyszły wreszcie znowu lata grube – pierwsze symptomy poprawy koniunktury pojawiły się już w latach pięćdziesiątych XX wieku, choć naprawdę dobrze zaczęło się dziać dwie dekady później. Tym razem, co prawda, nie odnotowano jakiegoś szczególnego wzrostu liczby istniejących destylarni, jednak był to okres rozbudowy istniejących zakładów, powiększania ich mocy produkcyjnych. Owszem, powstało kilka nowych destylarni – Tormore, Tomintoul, Clynelish, Mannochmore, Braeval i parę innych – jednak największy wzrost odnotowano w istniejących zakładach. Tylko w Macallan zwiększono liczbę alembików do dwunastu w 1965 roku, a w 1974 było tam już 18 aparatów odpędowych. Glenfiddich dostała 16 nowych alembików w 1974. Mała Aberfeldy, w której dotąd funkcjonują tylko dwa alembiki, podwaja ich liczbę w 1972. W latach 1972-74 w Caol Ila wyburzono niemal wszystkie budynki starej destylarni (poza magazynem) i na ich miejscu postawiono nowy zakład – były dwa alembiki, teraz jest ich sześć. I tak dalej. Szło świetnie, whisky sprzedawała się doskonale, zaczęto nawet eksperymentować z wypuszczaniem na rynek whisky single malt.

Przyszły wreszcie lata osiemdziesiąte – magazyny były pełne, destylarnie pracowały pełną parą. A rynek się uparł, że nie będzie rósł w tempie wystarczającym, by sfinansować tak rozbuchaną produkcję. Niewielkie, niezależne zakłady musiały stawać na głowie, by przetrwać – Glenfiddich, Glenfarclas znacznie obniżyły produkcję. Zakłady należące do wielkich koncernów również radziły sobie, jak mogły. W niektórych przypadkach dwa różne zakłady obsługiwała jedna załoga, prowadząc tymczasowo produkcję raz tu, raz tam. Zmniejszono produkcję, to oczywiste. Jednak decydenci w wielkich spółkach, jak Distillers Company Limited (dzisiejsze Diageo), wcale nie musieli się martwić jak przetrwać. Wystarczyło wybrać kilka destylarni do odstrzału, zamknąć je i zapomnieć. Cóż, że nagle tu i tam podskoczy bezrobocie, kogo to obchodzi? Koncern da sobie radę, koncern przetrwa. Na pierwszy ogień poszły zakłady niewielkie. Nikogo nie obchodziło jak dobrą, czy niedobrą whisky produkowano w Ben Wyvis, Convalmore, Millburn. Wtedy jeszcze mało kogo ekscytowała whisky słodowa, nikt za bardzo życia oddawać nie chciał za Port Ellen, a na potrzeby blendów można zrobić każdą whisky w dowolnym miejscu, w dowolnym zakładzie. Najlepszym dowodem jest działalność destylarni Brora w jej końcowym okresie istnienia, kiedy to funkcjonowała jako destylarnia zapasowa – robiła taką whisky, jakiej akurat mogło lada moment zacząć brakować do sporządzania Johnnie Walkera i innych blendów DCL. Kolejny temat na osobne rozważania – jak to się stało, że zamknięto kultowe destylarnie. Na razie niech starczy stwierdzenie, że w chwili ich zamykania wcale kultowe nie były. Stanowiły co najwyżej pozycję w kolumnie „koszty”, pozycję najłatwiejszą do usunięcia.

Miało być o nowych destylarniach, a ja tu o historii. Ano, kto historii nie zna, bzdury gada, bzdury robi, ku przepaści niechybnie zmierza. Galopem. I to tu i teraz. Oto bowiem wielcy chłopcy przemysłu gorzelniczego wiedzą co robią. Oni znają historię i wiedzą, że dekoniunktura przyjdzie niezawodnie. I przygotowują się do niej gorączkowo. Z jednej strony, pompują mit swoich marek. Spójrzmy na to, co dzieje się wokół Macallan, Balvenie, Mortlach, Highland Park. Co lada moment zacznie się – jak sądzę – ze Strathisla, być może Dailuaine, może nawet Braeval. Dużymi destylarniami, których większość produkcji przeznaczana jest obecnie na blendy, a których marki jakoś tam funkcjonują i łatwo dadzą się przerobić na kultowe. Wystarczy trochę tanich zabiegów marketingowych. A na to w Diageo, Pernod Ricard, LVMH, William Grant & Sons i Edrington mają zarówno środki, jak i pomysły. Już dawno to udowodnili. Od paru lat na rynek trafia coraz więcej słabych, młodych, jednak owianych marketingowym nimbem wyjątkowości edycji. Macallan, Ardbeg, Highland Park są niekwestionowanymi mistrzami w tej konkurencji. Niedawno dołączyła do nich Mortlach, całkiem nieźle na tym polu radzi sobie Balvenie. Co ma piernik do wiatraka?

Nikt nawet nie próbuje ukryć, że pospiesznie wybudowana i uruchomiona Aisla Bay (wydajność 12 mln litrów rocznie) wyposażona jest w alembiki wykonane na wzór tych z Balvenie. Konstrukcja alembików i skraplaczy w Roseisle (wydajność 12,5 mln litrów) pozwala na błyskawiczną zmianę profilu wytwarzanego tu destylatu. Innymi słowy, może naśladować profil kilku innych destylarni należących do Diageo. Również przepiękna Dalmunach (10 mln litrów) nie będzie przecież promowana jako producent single malt. Ona ma robić materiał na blendy. Oznacza to, że rynek blended whisky dostał, albo lada moment dostanie ogromny zastrzyk mocy produkcyjnych. A to oznacza zwolnienie mocy produkcyjnych w Balvenie, Strathisla czy Mortlach. Ta ostatnia już rozpoczęła szarżę na rynek, choć do niedawna była gorzelnią raczej niszową. A niech się na dobre rozbujają Aisla Bay, Dalmunach, czy nowa Macallan. Oj, single malt ze starych, uznanych destylarni będzie się lała strumieniami. I mnogością wersji o najbardziej wymyślnych nazwach. A jak przyjdzie dekoniunktura? Wystarczy przekręcić kilka przełączników, a tego człowieka, co to stanowi załogę takiej Dalmunach, przemianować na kierownika Visitor Centre. Albo zwyczajnie wywalić z roboty. Ktoś jęknie, jak zamknięta zostanie Aisla Bay? Bynajmniej. A Balvenie znowu pójdzie na blendy.

Małe destylarenki będą miały natomiast problem, już wieszczony przez niektórych finansistów. Dla nich to będzie być albo nie być. Trzeba będzie chociażby tylko dotrwać do momentu, gdy ich destylaty osiągną jakiś rozsądny wiek i jakość. Zachować płynność finansową. Czy widzą czyhające na horyzoncie niebezpieczeństwo? Jak sobie z nim poradzą? Jasne, w Dornoch dalej prowadzić będą swój hotelik i słynny bar. W Ballindalloch nawet nie zauważą problemu – rodzina Macpherson-Grant, właściciele posiadłości Ballindalloch (w tym znanego zamku), już od kilku pokoleń jakoś nie potrzebuje się martwić finansami. Ardnamurchan dalej będzie butelkować whisky od innych producentów (zakład należy do Adelphi Distillery) i przetrwają. W Lindores żyć będą z turystów odwiedzających Lindores Abbey, spragnionych opowieści o braciszku Johnie Cor, co to dla króla whisky tu pędził w XV wieku. O popularność destylarni w Edynburgu czy Glasgow martwić się nie trzeba – przerodzą się w atrakcje turystyczne. W Daftmill dalej będą uprawiać ziemię. Eden Mill pozostanie przy swoim piwie, ginach i wódkach. Wolfburn pewno przyklei się do jakichś funduszy europejskich na wsparcie walki z bezrobociem w obszarach najbardziej zagrożonych (jakoś nie wierzę w skuteczny Brexit). Mark Tayburn dalej będzie rzeźbił swoje w Abhainn Dearg, tylko będzie miał więcej czasu dla rodziny. Lone Wolf wprowadzi promocję na swoją whisky w rozsianych po całym świecie barach BrewDog. I tak dalej.

Hej, sprawa okazała się bardziej prosta niż mi się wydawało – siedząc przy klawiaturze swojego komputera, w ciągu 15 minut wymyśliłem większości nowych destylarnianych wynalazków sposoby na przetrwanie trudnych czasów! Może więc nie jest tak źle, jak chcieliby niektórzy? Czas pokaże. Ja tymczasem snuję coraz bardziej wariackie plany pobytu w Szkocji w drugiej połowie października. Czego i Wam życzę.

[R.M.]
P.S. Dzisiejszy tekst bez żadnych ilustracji. Popstrykam jak pojadę.

R E K L A M A