UWAGA! Obecna zawartość serwisu jest testowa - strona jest w trakcie tworzenia.
20.04.2024 sobota 11:31 
2018.05.24

Ustka 2018 - relacja z wiosennego spotkania BOW.pl „Stare Signatory” (cz. 2)


Sobota, 19 maja 2018

Przegląd tego dnia rozpoczął się od "rozprowadzenia" whisky typu single-malt... z Francji (!), o tajemniczej i nieomal mistycznej nazwie „Sant Erwan” - uchodzącej za wybitną przedstawicielkę prześwietnej destylarni Glann ar Mor. Żeby było jeszcze śmieszniej, sam brand nazywa się natomiast Kornog. Czyli, jak to u Francuzów: pełen porządek ;-)
Niestety jednak, nam jakoś nie było do śmiechu podczas zmagań z tą whisky... Oj, nie. Po, przyznać trzeba, naprawdę ujmującym jabłkowo-calvadosowym zapachu, kojarzącym się choćby z dobrymi Glenlivetami, smak brutalnie poraził nas prądem - o napięciu minimum 380V. Do teraz niektórzy zachodzą w głowę, w jaki sposób można uzyskać ciecz tak niepijalną, tak spirytusowo-chemiczną, tak kuriozalnie spapraną, przy mocy zaledwie 50% abv?... Dymu, który miał się tam niby znajdować (?), oczywiście również nie stwierdzono. I na tym zakończyły się (na razie) poza-szkockie peregrynacje BOW...

Nie zrażeni, a może nawet dodatkowo zobligowani pierwszą, rzeczywiście bolesną porażką weekendu, przystąpiliśmy do zasadniczej części przeglądu, czyli do Starego Signatory. Na pierwszy ogień poszła mało znana Linkwood 1974, która w ostatniej chwili zastąpiła lepiej kojarzony rocznik 1975. Czy był to dobry wybór?... Pierwsza whisky zwykle ma utrudnione zadanie (Kornoga nie liczę), jednak nie sądzę, by można było szukać w tym fakcie pełnego usprawiedliwienia. Zwłaszcza ci, którzy nie dali jej odpowiednio długiego czasu w kieliszku (pół godziny przynajmniej!) głośno okazywali swoje "rozczarowanie bukietem". Jednak profil od samego początku sugerował oldschoolowość, potencjał, który uwolni dopiero solidna dawka tlenu... I tak, po mniej więcej godzinie od nalania, co cierpliwsi zaczęli masowo podnosić swoje oceny! Nie, żeby na pułap sufitu, ale przynajmniej lamperii. Warto było czekać!

Drugim w kolejności starociem z SV była Macduff, rocznik 1978, pochodząca z beczek po sherry, o wielce obiecującej, charakterystycznej dla tego typu beczek barwie. Okazało się rychło, że w aromacie, a zwłaszcza w smaku, bardzo przypominała... sherrowe Macallany (zwłaszcza te z dekady późniejszej). I to nie jest – żeby nie było! – uwaga krytyczna, ale przeciwnie, rekomendacja.
Whisky po sherry ze starej szkoły, doskonale zrównoważona, z pięknie broniącym się w smaku destylatem, wybornie pijalna przy swoich zaledwie siedemnastu latach oraz wysokiej mocy. Pijamy wiele współczesnych, równoletnich wypustów whisky z beczek po sherry i takiej dojrzałości najczęściej próżno w nich szukać. Bo a to beczki za dużo, a to alkohol wyłazi...

W kolejności przeszliśmy do Tamnavulina 1978. Whisky zdecydowanie pamiętna i cyt. „inna, niż inne” (jakkolwiek banalnie by to brzmiało). Profil zielony, roślinno-chlorofilowy, zarazem z mocno nietypową, chałkowo-maślaną (?) słodyczą, świeżością, wtrętami grainowymi, klejem roślinnym... Distillate-driven, jak to się dzisiaj mądrze mówi. Zdecydowanie zrobiła wrażenie na uczestnikach degustacji, głównie tą niedzisiejszością, inhalacyjnością (a psik!) ale i, po prostu, najzwyklejszą przyjemnością z picia.

Glenburgie 1975 – to już kolejna beczka z tej serii, wiedzieliśmy zatem mniej więcej (a przynajmniej ci spośród nas, którzy bywali na dawniejszych spotkaniach BOW), czego się po niej spodziewać. Solidna, zwarta struktura, w smaku pełnia, oleistość, z dobrze zaznaczonym, tropikalno-owocowym „środkiem”, nieco może tracąca na finiszu. Czy lepsza od sąsiednich beczek? Chyba nie, oceny wszak otrzymała przeważnie dość wysokie. Wychodzi na to, że z tej destylarni zdecydowanie wolimy lata 60-te ;-)

W przypadku kolejnej whisky odnotowaliśmy powrót do klimatów dymnych, a wręcz torfowych. Mocno torfowych. Ale nie wyłącznie. Zawitała bowiem na nasz stół Caol Ila 1989, jedenastolatka, jedna z bodaj dwóch tylko beczek z tego rocznika, które SV zdecydowało się - dawno temu - zabutelkować w pełnej mocy. Beczek po sherry, dodajmy.
W ocenie piszącego te słowa, oba wzmiankowane bottlingi objawiają zarówno niekłamany kunszt producenta samej whisky, jak i ich bottlera/selekcjonera. Są to edycje zdecydowanie „do spróbowania przynajmniej raz w życiu”, pokazujące, jak znakomita, złożona i ciekawa może być szkocka whisky słodowa w tak młodym wieku. Whisky z Islay, podkreślmy. Pamiętam degustację, gdzie kładła na łopatki bardzo porządnego Ardbega z lat 70-tych (i to w CS). Siedem punktów jak złoto.

Czy to wskutek zdecydowanie wysokiego poziomu w/w Caol Ili, czy wskutek innych "nieszczęśliwych" okoliczności, próbowana w dalszej fazie Glentauchers 1975 (tak, z legendarnej destylarni Glentauchers!) raczej nie spotkała się ze szczególnie gorącym przyjęciem uczestników spotkania. Ot, whisky solidna, pijalna, bez poważnych wad, ale jednak nie wyróżniająca się – przynajmniej na pierwszy dram – niczym zapadającym w pamięć. Czy to właśnie brak elementu różnicującego, jakiegoś charakterystycznego czynnika w bukiecie sprawił, że została średnio oceniona niżej?... Celem uniknięcia pochopnych sądów, dzięki uprzejmości posiadacza butelki pozwoliłem sobie na zachowanie sampla. Kto wie, co ta Glentauchers pokaże w trakcie niespiesznej, bardziej wnikliwej degustacji? Wyniki powinny zagościć na łamach Bazy Tasting Notes BOW.pl w niedługim czasie.

Oczekująca już na polanie (niczym Żubr) Glen Keith 1967 była jedyną whisky w obniżonej mocy, jaką dopuściliśmy do przeglądu. I, jak zawsze w podobnej sytuacji, trochę drżeliśmy o wynik tej pobłażliwości ;-) Whisky butelkowana w mocy 46% oznacza niestety, w przytłaczającej większości przypadków, różnego rodzaju problemy, zgrzyty i biadania, sprowadzające się w najlepszym razie do pomniejszych rozczarowań pt. „ale gdyby zabutelkować ją w pełnej mocy...”, w najgorszym zaś do wylania drama i ponurej konstatacji „to teraz już wiemy, dlaczego było kombinowane z wodą”.
Tu jednak nadzieja spoczywała w iście zamierzchłych czasach bottlingu, kiedy jeszcze nie wszystko co złe, trafiało do butelek jako single-malt, gdy klient był wybredny "i się znał", a selekcja IB zdecydowanie ostrzejsza.
Ryzyko popłaciło! Piszę te słowa z ogromną satysfakcją, bowiem "kastrowana" Glen Keith okazała się jedną z najlepszych (o ile nie najlepszą?) whisky z całego weekendu. Przynajmniej w smaku, bo oddać należy, iż aromat prezentował się raczej niepozornie i nie zapowiadał aż tak intensywnego bukietu (doprawdy żadnych różnic względem wersji cs). Oraz, przede wszystkim, genialnego finiszu (gruszki!). Ten element jawił się jako najlepszy w całej whisky – a sytuacja to przecież tak nieczęsta, jak pożądana.
Doszło nawet do tego, że podjęto próby „wirtualnego” stworzenia drama „na dziewięć”, polegające na czerpaniu aromatu z kolejnego kieliszka, a następnie popijaniu Glen Keitha. Działało!

...tym kolejnym dramem była bowiem Strathisla 1968 Millenium Edition. Strathisle - jakie są, każdy wie ;-) Te z lat 60-tych (i starsze) w szczególności... Nie widzę więc sensu rozwodzenia się nad profilem, bo był całkowicie strathislowo-zasadniczy. Mainstreamowy. Aromat: klasa! Jedynie "w ustach" (jak mawiają/pisują Wielcy) brakowało nieco większej elegancji i ekspresji, uciekała też część klasycznych akcentów, wyraźnie obecnych w zapachu. Minimalnie przeszkadzał też alkohol.
I w tym właśnie miejscu wkraczał Glen Keith ze swoimi atutami smakowymi. Dwa kieliszki, jedna whisky i jesteśmy w niebie... prawda, że pomysłowe? ;-)

W tym momencie sesji zaistniała poważna obawa, czy kolejna propozycja podoła tak wysoko zawieszonej poprzeczce? W szczególności, że tą propozycją miała być Mortlach, rocznik 1983, whisky cokolwiek młodsza (i zdecydowanie nie tak renomowana) od poprzedniczek. Była to jednak Mortlach Po Sherry, a to połączenie - w dawnych czasach - oznaczało z reguły coś, przynajmniej, charakternego ;-)
Nie ukrywam, że Mortlach zalicza się do raczej wąskiej grupy moich ulubionych destylarni. Oczywiście, bywają to również whisky nijakie, przesadzone, robione na siłę... czy wręcz słabe. Aczkolwiek traktuję ten destylat jako jeden z kilku, które najlepiej potrafią opierać się, czy też może raczej „współgrać” z wpływami beczki. Zwłaszcza 1-st fillowej... Jest moc w Mortlachu!
I tak, niepozorna bo 12-letnia (!) whisky z beczki po sherry niespodziewanie zatryumfowała nad obawami i poraziła nasze gardziele świetnym, poukładanym profilem. Obawiano się siarki – nie było. Obawiano się spalenizny i ściągającego drewna – nie było. Niedojrzałości - nie było. Klimaty wiśniowe, czekoladowe, marmoladowe wsparte zaznaczonym (nieprzesadnie) destylatem, to oblicze tej whisky. Oceny po sześć – a nawet siedem punktów – sypały się jedna po drugiej. Zdecydowany sukces tej edycji i ponowne potwierdzenie, że warto sięgać po destylarniane „pewniaki”... cóż – jakże to odkrywcze, prawda?

Po dobitnej, bardzo satysfakcjonującej Mortlach nie mieliśmy już chyba dość sił, by należycie pochylić się i w pełni docenić Dallas Dhu 1978, zamykającą naszą „signatoryjną” sesję. A szkoda, bo whisky z tej destylarni to przecież spora rzadkość, na spotkaniach BOW pojawiająca się nieczęsto. Ci jednak, którzy znaleźli w sobie dość sił (i determinacji) wyrażali opinie pochlebne, chwaląc ją za nuty słodowe, siano, kwiaty, jak też za obecność drożdżowych ciast i kandyzowanych (?) owoców.

Na dziesiątej staruszce z SV zakończyliśmy część oficjalną spotkania, choć pozostały jeszcze „niespodzianki”. Tak się bowiem składa, że - tradycyjnie - przewidziane były nadto whisky spoza regulaminu, whisky „z dziką kartą”, przyznaną przez BOW. Rokujące jakimś ekstra wkładem do menu spotkania. Podnoszące jego walory poznawcze. Godne finału.
W tym przypadku miały być to jednak (dodatkowo) whisky specjalne, zebrane w zestaw na podstawie zarówno tzw. „ważkich doniesień”, jak i własnych doświadczeń (względnie: dobrze uzasadnionych przeczuć). O tym wszystkim jednak, nie wyłączając podsumowania całego weekendu, opowiem Wam już w trzeciej, ostatniej części tej relacji.


c.d.n...


Linki do wszystkich próbowanych whisky znajdziecie tutaj.



[PWJ]

R E K L A M A