UWAGA! Obecna zawartość serwisu jest testowa - strona jest w trakcie tworzenia.
28.04.2024 niedziela 03:17 
2014.08.25

I Festiwal Whisky Jastrzębia Góra, 22-23 sierpnia 2014 (cz. 2)


Whisky – wybór i wrażenia


W konsekwencji wspomnianej, mocno okrojonej festiwalowej reprezentacji producentów i dystrybutorów whisky, także stoiskowy wybór ilości wersji tej ostatniej nie był szczególnie imponujący – przynajmniej jeśli chodzi o zwykłe standardy (i wymagania) targowych bywalców, czy wieloletnich pasjonatów. Nie znaczy to oczywiście, że nie było z czego wybierać, ani czym (umiarkowanie) nacieszyć. Trafiło się kilka interesujących nowości i prawdziwych zaskoczeń – nie tylko (a wręcz nie głównie) jeśli chodzi o tropy degustacyjne z rodzaju tych „spodziewanych”.

Skoro próżno było szukać na stoiskach zapowiadanych szumnie „limitowanych edycji”, czy unikalnych wersji single-cask butelkowanych w oryginalnej mocy, postanowiłem podejść do rzeczy pragmatycznie, zarzucić tradycyjną koncepcję i skupić się na przeglądzie tego, co zwykle omijam szerokim łukiem, czyli whisky mieszanej (tak, tak…) oraz podstawowych, zgoła nieinteresujących „podstawkach” - bazowych i popularnych wersjach whisky słodowych, do których nie wracam ani często (bo i po co), ani ze szczególnym entuzjazmem (bo i dlaczego).

Wyposażony zatem w niezłej jakości kieliszek (coś w rodzaju masywniejszego Ardbeg glass) umieszczony w porządnej, również personalizowanej festiwalowo uprzęży, wyruszyłem na tastingowy podbój szeroko reprezentowanego segmentu rynku określanego jako „low budget economy class whiskies” ;-)

Moją uwagę od razu przyciągnęło dobrze prezentujące się stoisko - dedykowane w całości whisky typu blended, o miło (i jakże naturalnie) kojarzącej się nazwie „Grant’s”. W zgrabnym pawiloniku znajdowało się kilkanaście miejsc siedzących, lada barowa wyposażona w dwóch szykowanie wystrojonych barmanów, jak też stół wyposażony w liczne menzurki służące do blendingu (niektóre jeszcze pełne). Rzut oka na pękające w szwach listy zapisów upewnił mnie w podejrzeniu, iż niejeden nieszczęśnik dał się złapać na atrakcyjnie brzmiący slogan przyspieszonego „własnoręcznego (własno-nosowego?) kursu tworzenia jednej z najlepszych whisky świata”. Jak to jednak mówią, fortune favors the prepared mind – ja ową atrakcję zdecydowałem się całkowicie odpuścić ;-)

Tym niemniej, elokwentny (i prawdziwie szczodry) barman szybko przekonał mnie do spróbowania dwóch najbardziej interesujących wersji smakołyku, którym okazały się w kolejności: Grant’s Master Blender’s Edition – wersja przygotowana specjalnie na rynek polski, oraz Grant’s Ale Cask – edycja leżakowana (bodaj przez całe 3 miesiące) w beczkach po edynburskim piwie typu ale. Co do pierwszej to zapamiętałem zasadniczo, że ze względu na „szczególne smakowe preferencje polskiego klienta” moc tej mieszanki została podniesiona do całych 43% (kierunek ze wszech miar słuszny, dlaczego jednak zatrzymano się w połowie drogi? przecież 50… ba, choćby i 60% posłużyłoby jeszcze lepiej całej sprawie!), jak również, iż whisky została „wyposażona” w bardziej zdecydowane smaki, przede wszystkim przypraw, suszonych owoców i wanilii – tak, by nasze polskie gardła chłonęły ją z jeszcze większym uwielbieniem. A że chłoną - i to jak! – o tym także dowiedziałem się ze szczegółami, takimi choćby, jak zaszczytna druga lokata blendu Grant’s w ilościowym, rocznym podsumowaniu naszej krajowej sprzedaży whisky. Dobre i to.

Lekko podekscytowany faktem, że będę degustował trunek skrojony specjalnie na specyficzne potrzeby mojego słowiańskiego podniebienia, przystąpiłem do tastingu. No cóż… Chciałoby się napisać o wielkim, pozytywnym zaskoczeniu. Tymczasem, „powiedzieć o tej whisky, że jest mocno przeciętna i silnie alkoholowa, to nic nie powiedzieć” ;-) Smakowała dokładnie tak samo, jak zapamiętałem podstawową wersję Grant’s próbowaną kilka lat temu – młodociana, agresywna, spirytusowa blended whisky, przez którą nieśmiało (i niezbyt skutecznie) próbują przebijać się nuty miodu, herbatników i owoców. Słabo. Bardzo słabo... No dobrze, czuć było podniesienie mocy – choć raczej w inny sposób, niż chciałby (i o czym zapewnia) producent.
Pozbywszy się (z ulgą) sporej części drama „Grant’s Master Blender’s Edition”, przystąpiłem do porównawczego testu równie limitowanej (a jakże) wersji „Cask Editions - Ale Cask”. I tutaj faktycznie zaskoczenie – jest lepiej. Lepiej niż w poprzedniczce, rzecz jasna. Smak okazał się bardziej krągły, silniej deserowy, mniej „drapiąco-palący” niż w mieszance „na rynek polski”. Waniliowy pudding z rodzynkami. Smagnięcia suszonej skórki pomarańczy. Fajna słodowość (o ile słodowość może być fajna). Barman solennie zapewnił mnie, że zestawienie tej whisky poprzedziło wiele (bardzo nieudanych) prób z licznymi beczkami po różnych gatunkach piwa – a w przypadku beczek po samym ale, dopiero druga partia okazała się „trafiona”. Było jak było, jednak whisky ta faktycznie zasługuje na umiarkowaną uwagę bardzo początkujących afficionados. Na skali BOW otrzymałaby pewnie mocne 2 punkty – jeśli chodzi o ścisłość.

Jakkolwiek barman pozostawał dysponentem kilku jeszcze edycji Grant’s (nieco starszych i bardziej "ekskluzywnych", choć wg niego niekoniecznie lepszych – zawierzyłem na słowo) uznałem, że pora mi udać się na pobliskie stoisko Glenmorangie plc. Tutaj niestety nie było żadnych potoczystych gadek-szmatek o przewagach Glenmorangie nad rzeszą konkurentek. Ba, nie dowiedziałem się nawet niczego o portfolio ani o samej degustowanej whisky, którą było (w ramach opłaconego wstępu na festiwal) niesławne Glenmorangie 'Original'. Powód okazał się prozaiczny: „ja tylko nalewam tu w zastępstwie kolegi, który musiał się oddalić, ale wkrótce wróci i wtedy na pewno wszystko panu opowie”. Nie poczekałem na kolegę. Zaatakowałem bez mrugnięcia okiem (!) drama jednej z najmniej kuszących whisky single-malt, jakie znam. Okazało się szybko, że nie bez kozery tak mi się jakoś (od lat) kojarzącej…


Glenmorangie Original w dalszym ciągu jest whisky siermiężną, płaską, pozbawioną jakiejkolwiek złożoności smakowej (aromat okazał się nieco lepszy, ale to pewnie zasługa degustowania jej bezpośrednio po obu blendowych wiceliderach rynku), ze zbyt wyraźnym i zbyt nachalnym akcentem dębowym. Przykro mi to pisać, ale tego kieliszka również nie udało mi się dopić... I chyba dlatego nie zdecydowałem się na testy żadnej z pozostałych Glenmorangie, których było podaj cztery albo pięć, na czele z efekciarskim Signetem - dzielnie wspieranym przez różne, finiszowane w beczkach po wymyślnych winach, wynalazki.


Dwa kroki dalej zajrzałem na stoisko Glenfiddich'a. Czy uwierzycie, że na widok najbardziej pospolitej, 12-letniej wersji tej whisky niemalże się uśmiechnąłem? I że z miejsca podałem kieliszek by się nią uraczyć? Tak, tak, wielka jest moc Glenmorangie Original

Tutaj przynajmniej rozczarowania nie było. Glenfiddich 12yo była dokładnie taka, jakiej się spodziewałem. I jaką ją pamiętałem. Jabłkowa, prosta, kwaskowata. Wodnista. Bez absolutnie żadnej kompleksowości i z mało smacznym, wytrawniejącym finiszem. Ale wreszcie mogłem wysączyć drama do samego końca. Wiedziałem też, że na stoisko Glenfiddicha jeszcze wrócę… Spotkany tam znajomy barman zapewnił mnie bowiem, że w tzw. zanadrzu trzymają coś prawdziwie interesującego. A że na whisky się znał, oczekiwałem przeto, że "lipy nie będzie". I nie było – lecz o tym trochę później.

Tymczasem przemieściłem się na niewielkich rozmiarów (wobec glenfiddichowego) stand, okupowany przez whisky Tomatin, jej nową siostrę Cu Bocan, oraz naszą „ulubioną” Edradour. Na moją serdeczną uwagę, że miło jest trafić na whisky o tak pięknie, słowiańsko wyglądającej nazwie, jak Cu Bocan, obsługa zareagowała ewidentną podejrzliwością. Czyżbym popełnił jakieś faux pas?...
Poczęstowany odrobiną „Cu Bociana” zdałem sobie sprawę, że whisky no age statement, to już nie tylko pojedyncze przypadki obrazujące nowy trend w whisky, ale rzecz stająca się właściwie dominującą codziennością dla początkujących koneserów. I nie jest to bynajmniej codzienność wesoła.
Whisky zabutelkowano co prawda w mocy 46% i to bez filtrowania, czym do pewnego stopnia udało się zamaskować niedostatki palety smakowej, jednak zapowiedzianej ustami gospodarza stoiska „lekkiej torfowości” oraz „większej intensywności smaku cytrusów” nie stwierdziłem. Chyba, że chodziło o prostacką intensywność rodem ze świeżego drewna, ponoć użytego do stworzenia tego kupażu. Efekt okazał się równie dobry, jak w przypadku amerykańskich bourbonów. Czyli, niezbyt dobry. Ubożuchnej smakowo Cu Bocan polano mi jednak na tyle niewiele, że szukanie naczynia na „odlewkę” nie było konieczne. Tomatin 12yo, która także była w ofercie, i coś tam jeszcze (Singleton?) jakoś sobie odpuściłem. Podobnie jak 10-letnią Edradour. Choć ta ostatnia cieszyła się sporym zainteresowaniem festiwalowych gości. Ach, serniki, serniki… Na mój nos to właśnie nasz narodowy gust, a nie jakieś brzytewno-etanolowe pohukiwania z grubej rury ;-)

W samym rogu imprezy znajdował się niewielki drewniany wyszynk, przyozdobiony logiem Ardbega. Tuż obok zlokalizowano jakąś nie do końca dla mnie zrozumiałą strefę „sprawnościową”, przypominającą krótki rozbieg połączony z tarczą do rzutek. Także zresztą firmowaną przez Ardbega. Być może miała ona stanowić probierz trzeźwości, albo być przepustką do wygrania (bądź wylosowania) jakiejś ciekawszej butelki?... Ardbeg, jak zawsze nowatorski i kreatywny w zakresie marketingu, jak zawsze (chyba można zacząć już używać tego określenia) nie popisał się selekcją whisky – tym razem whisky przeznaczonej na Festiwal. Bo jak inaczej określić półki zastawione wyłącznie butelkami standardowej 10-latki, z towarzyszeniem kilku (prawdopodobnie pustych) „stakanów” po wersji Mor? Nie było widać nie tylko tegorocznej, okolicznościowej edycji Auriverdes (co raczej zrozumiałe), lecz nawet jakiejkolwiek z kilku starszych - i łatwiej dostępnych - wersji, butelkowanych jako cask strength. Nie to, abym za nimi szczególnie tęsknił, jednak – jak to się mawiało w pozytywizmie – „bieda wyzierała z każdego kąta” ardbegowej chatki. A szkoda.

Pomyślałem sobie w tamtym momencie, że chyba niewiele będzie mnie w stanie zaskoczyć. Pozytywnie zaskoczyć. I że niewiele będzie już mi w stanie bardziej zaszkodzić ;-) Udałem się więc na kolejne mini-stoisko, poświęcone w całości linii produktów spod diageo'wskiego znaku Johnnie Walkera. Odważna decyzja, sami przyznacie.

Sympatyczny młody człowiek, jednoosobowo tam szefujący i dystrybuujący dramy, okazał się interesującym rozmówcą. Po raz kolejny zostałem wręcz zasypany informacjami związanymi z prezentowanymi whisky. Co z tego, że były to informacje w większości mocno podstawowe i dla wielu oczywiste, a w sporej części skażone typowo marketingowym treningiem. Dobrze się tego wszystkiego słuchało. A co dziwniejsze – jeszcze lepiej piło mi się… no właśnie. Johnnie Walkera „Double Black”. Whisky mieszaną, o stylu którego chyba jeszcze nie próbowałem (?) Dym i mrok. Etykieta i szkło - czarno-złote. Design w zamierzeniu wykwintny, mi jednak wydał się dość ponury i cokolwiek bombastyczny. Whisky pochodząca z Mordoru? ;-)

Już sam aromat zapowiadał całkiem niezłe wrażenia. Niespodziewana dymność, ewidentne nuty współczesnej whisky z Islay (charakterystyczna, torfowa słodkawość Caol Ili, a ponoć także Lagavulina), brak tak symptomatycznego i dokuczliwego w blendach pierwiastka spirytusowego. Smak nie zostawał wiele w tyle: dobra, oleista konsystencja, bez kompleksowości, ale i bez smakowej „turbodziury”, pieprzna dymność, smary, komplementarne akcenty korzenne, nawet finisz okazał się wyraźny, torfowy, przyjemny i długi. Naprawdę długi. Cholera, od czasu 12-letniej Whyte & Mackay nie piłem tak sensownej whisky mieszanej! Trzy punkty jak nic, a może i cztery?...
Pewnym wyjaśnieniem okazała się informacja o cenie detalicznej tej edycji, wynoszącej w przybliżeniu 120-130 zł za butelkę. To już prawie poziom najtańszych, dość przyzwoitych wersji single maltów. Takich Classic of Islay z JWWW, dajmy na to. I muszę przyznać, że ten niewielki dystans daje się odczuć na języku. Czyżby Diageo znalazło się na linii wznoszącej, jeśli chodzi o jakość produktów masowych?

Mój entuzjazm szybko jednak opadł, kiedy spróbowałem drugiej edycji whisky mieszanej z tej mega-korporacyjnej ekipy. Była to osiemnastoletnia JW Platinum, o etykiecie w kolorze bladego złota, oraz cenie około dwukrotnie droższej od omawianej wcześniej „Double Black”. Koszmary i słabości whisky mieszanych powróciły w pełnej krasie. Banalna owocowość i ponownie (zbyt) silny wpływ zbożowego destylatu. Po raz kolejny pojawił się problem z pozbyciem się niedopitej zawartości kieliszka. Co za degustacyjna porażka.

Odpuściwszy sobie próbowanie wersji Blue Label, skierowałem się na najbardziej charakterystyczne stoisko, należące do Taliskera. Z dostępnych dwóch wersji zdecydowałem się na rynkowo znacznie młodszą, a mocno promowaną (nie tylko festiwalowym wystrojem standu) edycję „Storm”. Piłem ją już wcześniej przy jakiejś okazji, wstyd jednak powiedzieć, że niewiele wrażeń zapamiętałem (może jednak sam ten fakt będzie dla czytelników dostatecznie znamienny). Szczęśliwie, kilkanaście dni temu próbowałem porównawczo dwóch różnych wypustów oficjalnej wersji 10-letniej (aktualnego, oraz sprzed lat ponad 20-tu), co mogło stanowić dobrą bazę do oceny Storma.

Ów Storm nie okazał się niestety whisky burzową, nie zaoferował bowiem ani zapowiadanej dymnej nawałnicy, ani huraganu soli, ani nawet wyraźnego, morskiego wiatru. To jedna z najłagodniejszych, wręcz deserowych wersji Taliskera, z towarzyszeniem spokojnych, kompotowych owoców. Być może jest to zasługą większego udziału w tym kupażu beczek po sherry? A może w pełni świadomego i planowego odejścia od klasycznych, oceaniczno-wytrawno-bazaltowych rejonów, tak charakterystycznych dla wcześniejszych edycji Talisker? Storm to whisky dobrze doleżakowana, o nieźle ułożonym profilu, bez rażących smakowych sprzeczności - choć jednocześnie bez historii. Ot, takie uczciwie zapracowane trzy punkty na skali BOW.

Wprowadzony w niezły nastrój wizytą na deszczowym - i raczej pustawym - stoisku Taliskera, wróciłem wreszcie do dającego bielą po oczach, obleganego pawilonu Glenfiddicha. Mój znajomy już na mnie czekał (okay, po prostu tam pracował – co to w końcu za różnica?), mrugnąwszy porozumiewawczo sięgnął z uśmiechem po butelkę, a moim oczom ukazał się… aktualny wypust firmowego, dość kontrowersyjnego blenda spod znaku właścicieli destylarni Glenfiddich, Balvenie i Kininvie - William Grant and Sons - czyli „Monkey Shoulder”. Oczywiście miał być to zaledwie wstęp do zapowiadanej nieco wcześniej whisky uwagi wartej. Wzdrygnąłem się lekko, ale zarazem czułem, że tego wyjątkowego dnia nic nie będzie w stanie mnie zabić. Pozostało już tylko wyciągnąć nieco drżącą rękę z kieliszkiem...

Rezultat zmagań ze wspomnianym uber-blendem, czy tak właściwie blended-maltem, albo vatted maltem, po raz kolejny w trakcie Festiwalu Whisky pozytywnie mnie rozczarował. Rozczarował na tyle, że na odchodne sprawdziłem raz jeszcze, czy aby na pewno nie rozregulował mi się smak… i ramię mi opadło ;-)

Whisky (jeszcze jednym określeniem na nią jest pure malt, nawiasem mówiąc) okazała się być propozycją krzepką, smakowo treściwą, acz niewyrafinowaną, z czytelną dominantą jesiennych owoców, wanilii i keksu. Nie powiem, bym chciał ją pijać codziennie, była zbyt nieokrzesana i jednak alkoholowa, ale przy wielu innych blendach może stanowić wzór „tego, w jaki sposób zestawić profil akceptowalny, bez nadmiernie drażniących nut spirytusowo-garbnikowych” ;-) W tym dniu zasłużyła na hojne (może lekko naciągane) trzy punkty.

No i nadeszła pora na ową szczególną whisky, którą okazała się 26-letnia, nowa na rynku edycja Glenfiddicha, mająca w zamierzeniu stanowić „uzupełnienie portfolio” i być pozycjonowana w pobliżu znanej od dawna wersji 30-letniej. W jakim celu, Bóg jeden raczy wiedzieć. Typowa, zgrabna butelka o trójkątnej podstawie ze złotawą etykietą, o cenie powyżej 400 euro za egzemplarz - co też, za whisky o mocy 43%, filtrowaną i (przypuszczalnie) także barwioną karmelem, wydaje się kwotą nieco abstrakcyjną. Ech, nawet bardziej niż nieco. Natomiast owa cena tłumaczy, być może, sens pojawienia się tej edycji. Tak, zdecydowanie tłumaczy.

A jak wrażenia z degustacji?... Ha, i tutaj zapewne niejednego zaskoczę – wrażenia jak najbardziej korzystne, wręcz podejrzanie dobre! W aromacie czytelne odwołanie do nieodżałowanej, osiemnastoletniej wersji Excellence (poniewczasie zorientowałem się, że nowa 26-latka ma być kontynuatorką właśnie tamtej, słynnej edycji sprzed lat), z centralną osią wyznaczaną przez tropikalne owoce, siano, miód i drożdżowe wypieki. Taki ot, mocno przereklamowany „Snow Phoenix”, nie wytrzymuje absolutnie porównania. Whisky zaiste jako drzewiej bywało, kiedy obniżona moc nie musiała automatycznie oznaczać wyblakłego i mocno uproszczonego „nosa”. Zwodniczo kojarząca się wcale nie z maltami ze Speyside, ale z porządnymi highlanderami (w stylu starej Balblair 16yo, czy niektórych Tomatinów).
No, ale przecież whisky dobrze pachnących są setki. Co ze smakiem?

Smak również „dał radę”. Może nie tak spektakularny w stylu jak aromat, może nie tak dopieszczony (bo nad zapachem tej whisky ktoś ewidentnie „posiedział”), ale ponownie - jak na zaledwie 43% - przyjemnie intensywny, nie zbaczający ani w stronę oklepanych nut jabłkowo-ziołowych, ani w rejony drażniącej, sztampowej dębiny. No i finisz. Finisz, co się zowie! Długi, budujący się, trwający przyjemną ciastowością, dorzucający nawet kilka korzennych przypraw. Intensywny i adekwatny do wieku trunku. Udana, udana produkcja… Nad kieliszkiem spędziłem dobre kilkanaście minut – a whisky wcale nie przestawała być dobra, co przecież nie jest regułą. I tak, po sporej wewnętrznej deliberacji, uznałem że całe 6 punktów będzie poziomem w pełni zasłużonym. Gdyby jeszcze nie ta idiotyczna cena…

O pozostałe dostępne wersje Glenfiddich (a więc dobrze znane 15-, 18- i 21-letnią) już nie dopytywałem – ciekawość ma swoje granice, a poza tym nazbyt często prowadzi prosto do… Glenmorangie Original ;-) Poza tym, musiałem pędzić na już oczekujące na mnie wersje single-cask. I masterclass prowadzone przez jedną z intrygujących „osobistości świata whisky”. Ale o nich w kolejnej części relacji – tym razem przygotowywanej pod trochę innym kątem i planowanej do publikacji na Forum Dyskusyjnym BOW.pl.


c.d.n.



[PWJ]



R E K L A M A