UWAGA! Obecna zawartość serwisu jest testowa - strona jest w trakcie tworzenia.
25.04.2024 czwartek 13:49 
2015.10.13

Whisky w Warszawie. Mały krok we właściwym kierunku: BOW.pl podsumowuje 2. edycję festiwalu Warsaw Whisky Fest (cz. 2)


Wystawcy: zaskakujące braki, szczęśliwe (choć częściowe) uzupełnienia

Nie mam zamiaru wyliczać w ramach tego podsumowania, wszystkich szalenie frapujących marek alkoholi (w tym także, o dziwo, whisky), które zaszczyciły tegoroczny festiwal swoją obecnością. Zachwyty nad przebogatą listą wystawców, jak i nad przygotowanymi przez nich atrakcjami, nasi czytelnicy znajdą bez trudu na innych łamach. Najzwyklejsze głupoty i zbędne ekstrawagancje (typu koniaki finiszowane w beczkach po whisky, praliny z whisky, konfitury z whisky, calvadosy, włoskie wódki i chilijskie wina, pisać hadko!) również pominiemy milczeniem. Nie sposób jednak nie odnotować kilku zastanawiających absencji: nie dlatego, abyśmy wobec tego faktu cierpieli jakieś nieziemskie katusze, jednak wobec dojmującego braku porządnej whisky na targach nawet słabe, dzisiejsze Samaroli byłoby pewnym punktem odwiedzin na festiwalowej trasie przemarszu. A tak?
Z ubiegłorocznych wystawców - firm bottlerskich, zabrakło kilku, przynajmniej teoretycznie interesujących, nazw. Nie było „kultowego” LMDW z ich doskonałymi rumami ;-), wspomnianego Samaroli, „pana od MacKillop’s Choice” czy – najbardziej zaskakująco – śladu po Duncan Taylor Co... Wróć. Ślad był, w postaci tabliczki nad pustym stoiskiem i stosownego wpisu w targowym katalogu. Cóż! Rok temu nie pokazali ani fascynującej, ani bogatej, ani nawet przemyślanej oferty, lecz nawet dość pospolity dram (albo dwa), w tzw. mocy beczki, zamiast prymitywnych podstawek, koniaków, względnie innych Rebel Yell’i i tego sortu wypełniaczy półek, warto byłoby spróbować. W tym roku szansy na to nie otrzymaliśmy. Too bad.
Poza wzmiankowanymi podstawkami dużych, destylarnianych korpów, oferowanych na standach opatrzonych bądź to pod brandami gorzelni, bądź to polskich importerów, czynnych stoisk z whisky cask strength, limitowaną i w jakikolwiek sposób ciekawą, naliczyłem dokładnie cztery. Pierwszą i tradycyjnie najlepszą opcją okazał się sklep spod Piły (wiem, wiem, ale przecież to bardzo ładne określenie, takie sympatycznie prowincjonalne; nazwa sklepu też brzmi „skądinąd” zbyt znajomo, by posługując się nią w sferze publicznej uniknąć podejrzeń o autoreklamę, know what I mean?...), funkcjonowały także dwa whiskowe bieda-szyby w postaci stoisk oferujących nieliczne „odrzuty” sygnowane przez Douglasa Lainga (chyba tego z wąsami - od kiedy wzięli rozwód, zawsze ich mylę) oraz Berry Bros. Notabene, ten "odłam" DL wraz ze spadkiem jakości swojej whisky, cenowo odlatuje coraz bardziej w rejony totalnego absurdu, zgodzicie się? ;-) Czwarte spośród w/w stoisk opanował debiutujący na WLW2015 polski oddział Scotch Malt Whisky Society, którego selekcja single-cask, jakkolwiek by jej nie oceniać pod względem jakościowym, przynajmniej ilościowo ratowała niepomiernie obraz sytuacji. Było sobie jeszcze cieszące oko prostotą firmowe stoisko Glenfarclasa, na którym pojawiły się w pewnym momencie tajemnicze, rocznikowe „pozostałości po masterclassie” (oraz pewne inne sample, znacznie ciekawsze, a zagarnięte przez pewnego złoczyńcę w całości) - jednak w sposób swobodny i permanentnie, szeregowy „odwiedzacz” mógł wejść tam w posiadanie dramów pochodzących co najwyżej z podstawowej linii wypustów oficjalnych. Czyli, standard.
Ach, była jeszcze przecież firma Chapter7 ze Szwajcarii, młody, prężny, niezależny bottler single-cask z własną selekcją kilku butelek. Dziękujemy za rozmowę, gratulujemy odwagi, pozdrawiamy i życzymy powodzenia na trudnym, polskim rynku ;-) Była Kavalan, na której standzie nie można było popróbować „festiwalowej” wersji peated cask. Tomatin, bez tych co bardziej renomowanych, bieżących, limitowanych wypustów. Był Ardbeg - z czterema, ultra współczesnymi, banałami. I tak dalej.
Dla mnie więc, w dalszym ciągu podstawowym problemem tej imprezy pozostaje brak naprawdę atrakcyjnych, limitowanych edycji whisky słodowej. W przeddzień odwiedziliśmy jeden ze sklepów organizatora i niewątpliwie na półkach takowe butelki się znajdowały (ceny ich to sprawa odrębna). Czy naprawdę wielką filozofią i wydatkiem ponad siły, byłoby utworzenie stoiska – własnego, partnerskiego, nieważne – opartego o zasadę „finest premium drams”? I ich autentyczna selekcja wstępna? Czy świat „odjechał” nam naprawdę tak daleko, że musimy skazywać się już na samym starcie na festiwalową drugą ligę? Nie sądzę, by istniały obiektywne - ani formalne, ani organizacyjne - przesłanki, dla których niemożliwym byłoby serwowanie rzeczywistych, starannie dobranych unikatów. Podkreślam to słowo, bo nie chodzi o jakieś pseudo-wypasy z bieżącej selekcji. Wyższe ceny z pewnością nie odstraszyłyby wielu spośród krajowych gości, choć oczywiście musiałyby zarazem korespondować kosztowo z pozostałymi „rarities” na stoiskach (czyli, w gruncie rzeczy, nie być wygórowane). Cała cywilizowana Europa już to zrozumiała. Znalazła sposób. Najwyższa pora i na nas.


Koszt wstępu, karta dań obowiązkowych, aprowizacja - skarbiec postępowego whiskymana

Wystarczy chwilowo utyskiwań starych, wybrednych zgredów. Dla rodzimych whiskymanów z Nowej Fali, hołdujących zasadzie „tu, teraz i do pełna”, dość było atrakcyjnych whisky w cenie wstępu. Bo i faktycznie, na każdym bodaj stoisku WLW2015 (których liczba wynosiła łącznie kilka dziesiątek) mogli oni liczyć na jakiś alkoholowy napitek w cenie li tylko wejściówki (czyli 65 zł za dzień). Nie zawaham się wręcz powiedzieć, że w pełni z tego przywileju korzystali. Wesołków przybywało, harmider potężniał z każdą godziną, a warto też odnotować, iż niektóre z najmocniej chwiejących się postaci zaliczane są do Wielkich Autorytetów krajowego świata whisky... ;-) Czyli, obrany system ilościowy niewątpliwie zdał egzamin.
Zaś jakościowo? Adekwatnie - względem poziomu dzisiejszej whisky, której kondycja znajduje najlepsze odbicie właśnie w jakości wersji bardzo popularnych, podstawowych. Jaka ta whisky jest – każdy widzi, a na WLW2015 może, dodatkowo, poczuć. Stosunkowo niewielkim kosztem jest w stanie znieczulić się na cały rok, a na kolejnej edycji imprezy otrzymać kolejną dawkę tego "leku" na ciekawość. Trudno czynić z tego jakikolwiek zarzut!
Mówiąc natomiast zupełnie serio, należy powinszować organizatorowi bardzo rozsądnej kalkulacji cenowej wejściówek. Whisky Live, jako taka, nie jest imprezą tanią, ale jak widać udało się znaleźć sensowny kompromis, obierając formułę i wydajną biznesowo, i w pewien sposób atrakcyjną pod kątem prezentowanej oferty (czyt. „podstawki whisky w odpowiednim przekroju oraz masie”). Nie zapominając oczywiście o tym, a wręcz podkreślając, do kogo ta oferta została w istocie skierowana.


Organizacja: aż szkoda tej energii

Najpoważniejsze jednak słowa uznania wypada mi skierować do organizatora, który choć nadal nie pchnął formuły imprezy w stronę nadania jej większych walorów merytorycznych, to nie dość, że poprawił samą organizację, na dodatek osobiście uczestniczył na bieżąco w ogarnianiu całego „bałaganu”. Równie dobrze mógł przecież zasiąść w VIP-roomie z jakimś cygarem i pozostawić wszystko swojemu losowi. Nic z tych rzeczy. Ten „amerykański” styl zarządzania, szef pracujący z personelem ramię w ramię na rzecz jak najlepszego komfortu gości, to coś bardzo budującego - i coś, co już łączy WLW z kilkoma uznanymi festiwalami whisky.
Być może właśnie widok „zasuwającego” z przysłowiowym wieszakiem na płaszcze w ręce pryncypała tak motywująco wpływał na resztę staffu, przyznać jednak trzeba, że cała obsługa targowa była dobrze ogarnięta, mocno zdyscyplinowana i nader chętna do pomocy. Po pierwsze: pojawili się liczni tłumacze (czy raczej młode tłumaczki, w ogóle skłonność do obsadzania wszystkich chyba stanowisk, łącznie z bramkarskimi, płcią piękną, jest w Tudorze zauważalna i niewątpliwa – co by nie mówić, taki kurs sprawdza się w praktyce, nadając imprezie WLW dodatkowego kolorytu, a pewnie i atrakcyjności... kudos!), po drugie od samego wejścia miało się poczucie „zaopiekowania” (objawiało się to m.in. w indywidualnym zapraszaniu na ciągle wolne miejsca masterclass, bezproblemowej wymianie stłuczonego szkła i in.), po trzecie wody „do picia i mycia” było zawsze w bród (by nie powiedzieć: aż za dużo), po czwarte – przygotowano zawczasu solidną ilość miejsc do siedzenia, na bieżąco sprzątano ze stolików, donoszono akcesoria itp.
Uważam, że z takim podejściem WLW ma pełen potencjał stania się naprawdę wartościową, świetnie zorganizowaną imprezą w whiskowym kalendarzu Europy. Festiwal w JG jest pod tym kątem daleko w tyle. Cóż, na razie jednak nie ma na to widoków, wobec tego, co niestety jeszcze ważniejsze – macoszego traktowania osób rzeczywiście zaawansowanych w temacie.


Dla tzw. zaawansowanych – masterclass współczesny, masterclass pretekstowy

Miło, że Whisky Live zagościło w Polsce, że lokalna impreza WWF została objęta patronatem rozpoznawalnego w świecie whisky cyklu. Miło, że sporo mankamentów pierwszej edycji zostało zauważonych, że widać zmiany na lepsze. Póki co jednak, nie dokonała się zasadnicza zmiana sposobu myślenia w warstwie bliższej samemu produktowi, choć być może odświeżona, międzynarodowa, profesjonalna „otoczka” imprezy sugerowałaby co innego. WLW2015 mentalnie nadal tkwi w powijakach, gdzie najwyższy poziom atrakcyjności dla whisky-maniaków mają wyznaczyć hasła „masterclass Kavalana”, „pięć rocznikowych Glenfarclasów z rzędu”, ewentualnie obecność Charlesa Macleana itp. Z całym szacunkiem, ale na dłuższą metę takie „atrakcje” przestają działać. To już nie tyle nawet chleb powszedni współczesnych imprez, co podejście coraz bardziej siermiężne i archaiczne - dobre może na współczesne rynki „postkolonialne”, ale nie na skalę nowoczesnego kraju, położonego przecież w samym (niemalże) sercu whiskowego świata.
Odnoszę wrażenie, że na drodze postępu od pewnych procesów po prostu nie ma ucieczki. Swoiste rozwiązania „na skróty”, narzucające się same pozorną łatwością, zamykają drogę ku osiągnięciu autentycznej atrakcyjności na cokolwiek ambitniejszym poziomie. Najlepsze festiwale, a na nich najciekawsze eventy, konkursy – bądź choćby stoiska, są organizowane i prowadzone przez autentycznych znawców whisky, koneserów i kolekcjonerów z doświadczeniem dziesiątków (no, prawie) lat w tym wymagającym świecie. Nie przez lokalne „autorytety z obrazka”, dziś często najzupełniej sztucznie i wirtualnie kreowane, nawet nie przez zmęczonych powtarzaniem oklepanych formułek pracowników destylarni, czy brand ambasadorów, zachwalających sumiennie - w myśl zawartych kontraktów - każdy produkt z właściwym znaczkiem. Ani zwłaszcza przez blogerów-klakierów, liczących na uszczknięcie czegoś z „wielkiego” świata whisky, z półki inaczej im niedostępnej. Źródłem zachęty dla przyjazdu najbardziej zagorzałych entuzjastów i ultrasów (bo ile trwa lot do Warszawy z Londynu, Rzymu czy Paryża?... o ile dłużej trwałby przelot tamże z Tokio czy Singapuru, niż do takiego choćby Frankfurtu?), źródłem prawdziwego prestiżu imprezy w takich kręgach, będą konkretne, unikalne, wybitne edycje single-malt, serwowane przez profesjonalistów w możliwie interesujących zestawieniach (nie trzeba od razu pisać „masterclass”, starajmy się szanować to pojęcie!). Będzie nim również możliwość bezpośredniego poznania bardziej zobiektywizowanych opinii, uzyskania wskazówek od osób powszechnie uznawanych za wiarygodne, nie związanych w żaden sposób z branżą. Ta warstwa wymaga w mojej ocenie głębokiej refleksji i zainicjowania przez organizatora działań „u podstaw” już dziś. Ja na pewno sprawdzę, czy na WLW2016 o tym ponownie nie zapomniano.



[PWJ]



Zapraszamy do komentarzy na Forum Dyskusyjnym.






R E K L A M A